Dopływamy do Makassaru, głównego portu na południowym Sulawesi. Pomimo że miasto jest wielkie, chaotyczne i na pierwszy rzut oka robi nieprzyjemne wrażenie, udaje nam sie znaleźć przyzwoity i tani hotel z czarującą obsługą. Na dodatek spotykamy w nim rodaczkę, Karolinę samotnie podróżującą po Indonezji. Do Makassaru warto przyjechać chyba tylko po to, żeby spróbowac owoców morza. Pyszna kolacja w knajpce na nabrzeżu…mniam! Rybka oczywiścielubi pływać.
Najbardziej znanym Polakiem w Indonezji jest zdecydowanie Jerzy Dudek. Jest jedynym Polakiem, którego nazwisko pada, gdy mówimy skąd jesteśmy. Pada wiele razy. Jak Dudek.
Głowny powód dla którego odwiedzamy Sulawesi nazywa się Tana Toraja. Ikoną Toradży są przepiękne tradycyjne domy o wydłużonych dachach w kształcie łodzi (lub jak niektórzy twierdzą byczych rogów), jednak to co naprawdę warto w Toradży zobaczyć to…pogrzeby. Ceremonie pogrzebowe, trwające często nawet kilka dni zajmują w życiu Toradżan miejsce wyjątkowe. “Sezon” pogrzebowy przypada na lipiec i sierpień, kiedy Toradżanie pracujący w innych częściach Indonezji zjeżdżają w rodzinne strony na uroczystości. Ciało zmarłego jest więc często przechowywane w domu przez wiele miesięcy po śmierci, podczas których rodzina stara się zebrać fundusze niezbędne do organizacji jak najbardziej wystawnego pogrzebu. A są to fundusze niemałe. Ponieważ na pochówek zjeżdżają zazwyczaj setki osób, we wsiach wznoszone są tymczasowe bambusowe domy w których mieszkają żałobnicy. Podczas pogrzebów składane są ofiary z bawołów i świń a ich mięso rozdzielane pomiędzy gości. Temu wszystkiemu towarzyszą tańce i śpiewy. Po kilku dniach ciało składane jest w specjalnie drążonych grotach (zastępowanych już powoli przez murowane grobowce) lub wieszane w trumnie na skale. Wydarzenie to poprzedza kolorowy i hałaśliwy pochód z trumną, niesioną w miniaturze tradycyjnego toradżańskiego domu. Gdzieś w cały ten pogrzeb na chwilę wkomponowany jest ksiądz lub pastor odprawiający krótka msza, jako, że większość Toradżan to katolicy lub protestanci.
Do Rantepao, największego miasta w Toradży przyjeżdżamy autobusem z Makasarru wcześnie rano. Znajdujemy hotel i ponieważ jest naprawdę wcześnie rano, zasypiamy. Gdy się budzimy pod pokojem czeka już na nas miejscowy przewodnik, oferujący pomoc. Dogadujemy sie co do ceny i zadzamy się. Martin,bo tak nazywa się przewodnik ma nas wziąć jutro na pogrzeb do wsi oddalonej o pięć kilometrów od Rantepao i przedstawić rodzinie zmarłego, co pozwoli nam uczestniczyć w pogrzebie niemalże na prawach członków rodziny. Jak się po chwili rozmowy okazuje się, Martin za kilka dni sam organizuje pochówek dziadka w swojej rodzinnej wsi (15 kilometrów od Rantepao). Nie musimy go właściwie nawet pytać, gdy tylko upewnia się, że możemy zostać wystarczająco długo jesteśmy zaproszeni .
Czekając na jutrzejszy pogrzeb wybieramy się na spacer po pobliskich wsiach. W pobliżu jednej z nich, pod wysoką skała odkrywamy miejsce pochówku sprzed lat. Większośc trumien została pozawieszana na drewnianych półkach przymocowanych do skały. Z czasem zarówno półki jak i trumny przegniły i zbutwiały, więc teraz dosłownie stoimy pośród porozrzucanych pod skałą kości, czaszek i kawałków trumien.
Pogrzeb był niesamowity. Głownym miejscem uroczystości był plac w środku wsi, otoczony tradycyjnymi toradżańskimi domami i tymczasowymi domostwami wzniesionymi dla gości. Na placu , na specjalnym podwyższeniu przypominającym tradycyjne domostwo znajdowała się trumna ze zwłokami 74 letniej Marii. W pierwszy dzień odbywało się prezentacja gości oraz darów, jakie ze sobą przywieżli . Dary to świnie i byki. Gości było kilkuset, uroczystość trwała więc w nieskończoność. Na plac, kolejno wchodziły kilkudziesięcioosobowe grupy żałobników (poszczególne “odnogi” rodziny) za którymi wnoszono ofiarowane świnie (przywiązane do zmyślnych bambusowych “nosidełek”) i wprowadzano byki. Następnie goście jedli (część świń na bierząco ubijano i gotowano dla kolejnych grup) i po posiłku opuszczali plac, który natychmiast zapełniał się kolejną procesją żałobników oraz inwentarzem.
Drugi dzień to rzeźnia bawołów. Przyjeżdżamy spóżnieni, plac tonie we krwi dwunastu zarżniętych byków, wokoło suszą się skóry, mężczyżni siekierami rozczłonkowują zwierzęta. Wszędzie przeszywający zaduch , zapach krwi i miliony much.
Trzeci dzień to msza a potem coś chyba w tym wszystkim najbardziej dla nas egzotycznego – pochód z trumną do miejsca pochówku. Nie było to nic przypominającego tradycyjny w naszym rozumieniu kondukt żałobny. Trumnę (w replice domu toradzańskiego) niesie grupa okło trzydziestu młodych chłopców rozweselonych do granic możliwości. Otaczający ich, równie rozweselony tłum żałobników ciska w nich gałęzie, polewa wodą, rzuca plastikowe butelki. Niosący trumnę ku uciesze tłumu często się wywracają, trumna upada. W pewnym momencie pomiędzy niosącymi trumnę wywiązuje się coś w rodzaju walki, porzucają trumnę na drodze, zaczynają się nawzajem kopać, tłum się weseli.Po chwili wszystko ustaje, trumna w zgodzie i wśród śmiechu jest niesiona dalej, aż do grobowca, gdzie po zorzeniu ciała uroczystości się kończą.
W Toradży zmieniamy plany dotyczące dalszej podróży. Rezygnujemy z powrotu na Bali i zapłaconego już przelotu do Singapuru i postanawiamy płynąć na malezyjską część Borneo, przejechać ją całą ze wschodu na zachód, odwiedzając po drodze Brunei i z położonego na zachodzie Borneo Kuchingu lecieć do Kuala Lumpur. Będzie fajnie!
Jedziemy na kolejny pogrzeb do wsi Martina oddalonej od Rantempao o jakieś 20 kilometrów. Możemy tam zostać tylko jedną noc, potem musimy pędzić na statek na Borneo. Jedziemy małym busikiem wąskimi górskimi drogami. Busik jest kompletnie wyładowany ludżmi, część jedzie na dachu, pod naszymi siedzeniami przerażliwie kwiczą trzy związane świnie. Wieś jest wysoko w górach, samochód ślizga się po błotnistej drodze. Po przyjeżdzie od razu jesteśmy zaproszeni na walki byków na pobliskiej polanie. Po kilku “starciach” byki rozwścieczone wpadają w tłum, trzeba uciekać co sił w nogach. Niezła zabawa! Potem były walki kogutów. Kogutom przywiązuje się do nóg specjalne ostrza, wiec walka trwa kilka sekund, zawsze jeden kogut (a bywa, że i dwa naraz) ginie. Oglądamy kilkanaście walk, podczas których w wyniku wygranych zakładów powstaje kilka małych fortun. Potem kolacja i nocleg w tymczasowym domku, wybudowanym specjalnie na pogrzeb. Śpi z nami na podłodze około piętnastu osób.
W Rantepao zostajemy na nocleg i rano wyjeżdżamy niesłychanie wlokącym się autobusem do Pare-Pare, gdzie mamy nadzieję wsiąśc na statek na Borneo.